rawa2

Jeden z najważniejszych działaczy Polskiego Związku Narciarskiego, człowiek, który – jak sam mówi – życie poświęcił biegówkom. Prezes i trener UKS Rawy Siedlce, a prywatnie dumny ojciec 4. w historii miasta olimpijczyka. Grzegorz Staręga w wywiadzie-rzece dla Skipola opowiada m.in. o historii nart na nizinach, niuansach relacji ojciec trener-syn zawodnik czy finansach, które w polskich klubach są prawie tematem tabu. Część pierwsza.

 

 

Michał Chmielewski: Dookoła płasko, ducha nart brak. Pierwsze, o czym pomyślałem przyjeżdżając do Siedlec, to skąd w tym mieście wzięły się biegówki?

 

Grzegorz Staręga: Trochę za moją sprawą. Od maleńkości interesowałem się narciarstwem. Nieopodal były stare żwirownie i tam się wychowywałem na górala, złapałem bakcyla. Stare narciarstwo to nie jak dziś, że wszystkie konkurencje mają osobny sprzęt. Deski miało się jedne do skoków, biegów i zjazdów. Właśnie na takich uczyłem się na początku. Potem, w liceum, związałem się bardziej ze zjazdówkami, bo wchodził już specjalistyczny sprzęt, podobał się i kusił. Poza tym miałem ciotkę w Zakopanem i co najmniej raz do roku jeździłem atakować Kasprowy Wierch. Pamiętam, że raz udało mi się z niego zjechać osiemnaście razy.

 

A więc już wtedy zdarzały się przypadki przestawień ze zjazdów na bieganie?

 

Tak. U mnie nastąpiło to na studiach, gdy miałem już narty i takie, i takie. Na AWF w Białej Podlaskiej byłem już raczej nastawiony na biegówki. Zjeżdżanie zaczęło mnie męczyć in minus. Bo ja lubiłem się męczyć, tylko że aktywnie, całym ciałem. Dzisiaj zjadę z Kasprowego 3-4 razy i wystarczy.

 

No i zaczęło się. Ponad trzydzieści lat temu podjąłem pracę w szkole i mój starszy kolega pyta – co będziesz robił? Jaką dyscyplinę będziesz prowadził? To ja, że biegi. Zaczęliśmy pomału kompletować sprzęt, organizować młodzież. W Szaflarach robiono już plastikowy sprzęt i było widać różnicę między drewnem a sztucznym materiałem. Generalnie na bazie szkoły kreowaliśmy podstawę tej organizacji, dopiero potem założyliśmy klub i poszło to w stronę wyczynu sportowego.

 

Jak to było z Rawą?

 

Pomysł na klub zaczął się z idei zawiązywania UKS-ów. Któregoś razu Dyrektor tamtej szkoły przyszedł i mówi – zawiązujemy klub! I we dwóch zaczęliśmy działać. To było w 1994 roku. A jak staliśmy się klubem, to z automatu zyskaliśmy możliwość współzawodnictwa w zawodach PZN. I tak to się rozwijało. Grupą awangardową były roczniki z wczesnych lat '80. Ja też oczywiście utrzymywałem się w formie startując w Biegach Piastów, ale to praca na rzecz młodych najbardziej pociągała. Szybko pojawiły się marzenia, by zdobyć złoto OOM czy Mistrzostw Polski Młodzików. Pierwszy medal do Siedlec przywiozła Ola Prokurat w 1998 roku, po jakichś pięciu latach działalności. Bo to się tak nie da dojść na szczyt w rok-dwa. Trzeba systematyczności.

 

A później już poszło...

 

Siłą rzeczy. Dzisiaj, o ile dobrze pamiętam, mamy 97 medali z mistrzostw UKS, OOM, MMP i MPS-ów. Na seniorach zdobyliśmy łącznie 6 złotych krążków: pięć Maćka, jeden Ani. Wszystko mam zapisane w pracach dyplomowych na trenera. Pisało się ich wiele, jestem trenerem klasy mistrzowskiej. Naturalne było, że apetyt rósł w miarę jedzenia. Tak się złożyło, że dziś mamy olimpijczyka, czwartego w historii Siedlec. Wcześniej byli: Wiesiek Jobczyk, hokeista, Zbyszek Paradowski i Lidia Chojecka odpowiednio w wioślarstwie i lekkoatletyce. A teraz jest Maciek. I zwieńczeniem tej całej przygody byłby jego duży sukces. Ale tutaj nic nie jest pewne.

 

A potem?

 

Potem będą pewnie kolejne zwieńczenia.

 

To trudna relacja sportowa? Ojciec-syn, ojciec-córka – świat już takie widział i często kończyło się katastrofą.

 

U nas tak nie jest. Maciek darzy mnie dużym zaufaniem, wiem to i to czuję. Od maleńkości, dzięki temu, że ze mną obcował, stał się poważnym zawodnikiem. W kadrze trenował z różnymi szkoleniowcami, ale moją opinię ceni i bywa, że przychodzi coś skonsultować. Prawdą jest, że sam ma już w wielu przypadkach większą niż ja wiedzę, ale jest bardzo pokorny. Pyta, słucha sugestii... chociaż w głównej mierze to trenerzy kadry rządzą i ja ich decyzji absolutnie nie kwestionuję. Wcześniej nigdy nie było między nami konfliktów – że tego nie zrobię, że to ma być inaczej. Ja byłem ciągle obiektywny i wiem, że surowo oceniałem jego pracę, ale nigdy się nie zniechęcił. Słuchał. Kiedyś więcej było z mojej strony krytyki, ale nie ze złości, tylko z tego, by dążyć do podniesienia poziomu sportowego Maćka. Myślę, że nie ma mi tego za złe. Wyszło mu na dobre. Doszedł z tych naszych treningów do światowej czołówki i nie zapomina, skąd wyszedł. Myślę, że jest wdzięczny.

 

Maciek dla młodych jest w Rawie autorytetem?

 

Oczywiście. Ogromnym. Maciek i wspiera najmłodszych mentalnie, i przekazuje im sprzęt, za co dzieciaki są mu wdzięczne. Nie sprzedaje nart, butów, wiązań, co chyba najlepiej świadczy o jego przywiązaniu do Siedlec (Maciek w rozmowie także przyznaje, że klub jest dla członków prawie sportową rodziną – przyp. MCh.). Mieliśmy fart, że dosyć wcześnie udało się załatwić serwis z Fischerem, przez co i Prezes był zdziwiony, i reszta Związku. Ale były korzyści. Oprócz niego w tamtym okresie jeszcze tylko Krężelok i Justyna mieli własne kontrakty. A cała reszta występowała na Salomonach. Ta pomoc Maćka jest ważna zwłaszcza dlatego, że dzieciom świecą się oczy na coś nowego, modnego. W starym to nie bardzo chcą biegać, kręcą nosem. Sami sobie zresztą kupują nerki, czapki, żeby wyglądać. Od strony technicznej problem tkwi w jakości. Dzisiaj buty to rok-dwa i nie wytrzymują dalej. Zaplanowane zużycie, a poza tym – my trenujemy w nich cały rok. Zimą, latem, w deszczu, na mrozie. Wymiany to konieczność, a pieniądze z nieba nie spadają.

 

W Siedlcach rozmawiał Michał Chmielewski

 

DRUGA CZĘŚĆ ROZMOWY Z GRZEGORZEM STARĘGĄ W PIĄTEK 30 PAŹDZIERNIKA.

Trener opowie w niej m.in. o budżecie, problemach z finansowaniem klubu czy pielgrzymce na Jasną Górę, podczas której zawodnicy pojechali z Siedlec do Częstochowy na nartorolkach. Grzegorz Staręga powie: "Mamy po raz pierwszy od dawna poważne problemy finansowe. Wszystko dlatego, że Miasto obcięło nam dotację z ok. 200 tys. do 120. To potężna różnica, ale niestety nie byliśmy w stanie wygrać z lokalnym lobby sportów zespołowych. Lokalna drużyna piłkarska (Pogoń Siedlce – przyp. MCh.) nie dostała licencji na stadion i muszą pilnie postawić oświetlenie, bo teraz grają swoje mecze w Pruszkowie, na Zniczu. Poza tym grają też u nas koszykarki. Są w ekstraklasie. Do tego koszykarze, siatkarze... Jest na co dzielić budżet. Skalkulowałem, że na ten wyjazd – zakładając optymistycznie, że nie trzeba będzie korzystać z lodowca – i tak musimy wydać na całą grupę jakieś 20 tys. złotych. Na same opłaty startowe w Pucharze Polski na nartorolkach zeszło 3 tys. złotych."